Restrykcje ekonomiczne dosięgały każdego, potęgując galopującą biedę. Moi rodzice zarabiali równowartość 2,5 euro miesięcznie. To było szaleństwo. Reprezentacja siatkarzy stała się jedynym światełkiem nadziei. Ludzie widzieli w nas swoich bohaterów – mówi w TVPSPORT.PL Nikola Grbić, serbski trener Grupy Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle, złoty i brązowy medalista olimpijski w siatkówce.
Sara Kalisz, TVPSPORT.PL: – Pochodzi pan z Zrenjanin w Serbii…
Nikola Grbić: – Konkretnie z małej wsi liczącej niecałe 3000 mieszkańców – Klek.
– Jak udało się z serbskiej wsi trafić na najwyższy stopień podium igrzysk olimpijskich?
– Wioska ta powstała po drugiej wojnie światowej. Przenoszono wtedy osoby z biednych rejonów Hercegowiny i Czarnogóry do Wojwodiny. To było "czyszczenie" – eksmitowano Niemców, którzy żyli na tych terenach, by zasiedlić je ludźmi z mniej zamożnych regionów. Mam więc ciekawe korzenie. Zarówno mój dziadek, jak i później ojciec, żyli pierwotnie na terenach Hercegowiny.
Tak tworzono podobne wioski do Kleku. Nie było one wielkie i skupiały ludzi różnych narodowości. Mieszkałem tam przez wiele lat. Dopiero do liceum poszedłem do Zrenjanina.
– Jak wyglądało codzienne doświadczanie takiego miksu kulturowego?
– Dla nas to była normalność. Jugosławię zamieszkiwały różne narodowości – od Serbów po Rumunów czy Bułgarów. Mentalność każdego z tych narodów była inna. To był dziwny kraj, któremu trudno było trzymać się razem. Jedynym sposobem na to było postawienie na silnego dyktatora, który był w stanie skupić dookoła siebie różnych ludzi. Taką osobą był Tito. Co ciekawe, wiele ludzi go lubiło. Wprowadził jednak dyktaturę.
– Nauczył się pan "miękkości”, okazywania uczuć, kiedy sam założył rodzinę?
– Akceptuję drogę wychowania obraną przez moich rodziców, ponieważ uważam, że zrobili wszystko, co mogli na tamten stan wiedzy i okoliczności. Wspaniale się spisali. Teraz mam 47 lat i jestem dojrzały na tyle, by zrozumieć co było dobre i co mogło być inaczej. Tę różnicę staram się okazywać moim dzieciom, bo wiem, że pewnych rzeczy w dzieciństwie mi brakowało, a innych było za dużo.
– Mówi pan o doświadczeniu rozpadu w kontekście narodu. Co z codziennością? Kiedy pan albo pana rodzina go doświadczyli?
– Nie mieliśmy problemów w kwestiach rodzinno-sąsiedzkich. W codzienności pojawiały się jednak małe zmiany, które zataczały coraz większe kręgi. Nie mogliśmy jeździć na mecze do Chorwacji czy Słowenii, bo było to zbyt niebezpieczne. Jako siatkarz Vojvodnia Nowy Sad pojechałem do Sarajewa. Zagraliśmy mecz, wróciliśmy, a tydzień później jedna z kobiecych drużyn została zatrzymana w tym samym miejscu na trzy lub cztery dni w hotelu. Powód? Zaczęła się wojna, więc nie mogły z niego wyjść. Mój brat grał w Zagrzebiu. By uniknąć niebezpieczeństwa, do Serbii wrócił jednym z ostatnich pociągów.
– Jak wyjaśniłby pan komuś, kto nigdy nie grał w siatkówkę, z jakim uczuciem wiąże się wygranie złotego medalu olimpijskiego?
– Jeśli ktoś powiedziałby mi gdy dorastałem, że będę mistrzem olimpijskim, nie uwierzyłbym mu. Wiele osób zapewnie to zdziwi, ale ani ja, ani mój ojciec nie spodziewaliśmy się takiego sukcesu. To on jednak wprowadził mnie na siatkarską ścieżkę. Sam był zawodnikiem, kapitanem drużyny narodowej i jednocześnie wygrał brązowy medal z reprezentacją Jugosławii. My pomiędzy Atlantą a Sydney byliśmy już popularni, siatkówka była naszą pracą, zarabialiśmy dużo pieniędzy, a nasza forma życiowo była optymalna. To właśnie wtedy ojciec zaszokował mnie tym, co powiedział. Patrzył bardzo realnie na moją karierę. Zdradził, że myślał, że sport będzie dla mnie drogą na uniwersytet, że pierwsze kroki, jakie postawię w klubie z Nowego Sadu będą początkiem budowania innej kariery. Wydaje mi się, że chciał, bym był nauczycielem w-f. (śmiech) Nie marzył nawet o tym, że ja i mój brat dojdziemy do miejsca, w którym ostatecznie się znaleźliśmy.
Kiedy miałem 14-15 lat po raz pierwszy dostałem telegram z powołaniem na weekend przygotowawczy do gry w reprezentacji juniorów. Był to dla mnie szok, nie mogłem w to uwierzyć. Pojechałem tam na dwa dni i wszystko, co się tam działo, było dla mnie wielką niespodzianką. Chciałem kontynuować tę przygodę. Jeździłem na kolejne turnieje. Kiedy miałem 17 lat Vojvodina zaoferowała mi kontrakt. Podpisałem go, co przełożyło się na to, że nie mogłem kontynuować szkoły w trybie regularnym. Moja szkoła mi jednak pomogła i pozwoliła na osobne zdawanie przedmiotów. Wcześniej dla nikogo nie zrobiła takiego wyjątku.
Dlaczego o tym opowiadam? Bo chcę pokazać, że na późniejsze osiągnięcia pracowałem kroczek po kroczku. Byłem nikim, nastolatkiem, do którego zadzwonił uznany w kraju klub i widział go w swoich szeregach. Mogłem nauczyć się tego, czym jest sukces. Tak samo było w przypadku zdobywanych medali. Najpierw wygrywaliśmy brązowe na kontynencie, później na mistrzostwach świata, na końcu brąz, a później złoto igrzysk. Pokonywaliśmy stopień po stopniu.
Po latach wiem, że najpierw trzeba znaleźć swoją Vojvodinę. Jeśli będzie się pracowało bardzo ciężko i dążyło do sukcesu, droga do jego realizacji stanie się bardziej realna. Jest wiele czynników, które determinują sukces. Jest też wiele historii ludzi, którym nie dawano szans na dojście do celu. Nie załamywali się, pracowali aż w końcu im się udało. Moja rada? Marzenia są piękne, ale same nie wystarczą. Żeby osiągnąć sukces, trzeba oddać się mu całkowicie i nigdy się nie poddawać.
– Kiedy poczuł się pan "kimś"?
– Istotę tego, jak ważny był to moment, uświadomiła mi moja psycholog. Wiedziałem, że była to cenna chwila, ale nie miałem świadomości, dlaczego była tak szczególna. Było nią zdobycie brązowego medalu na igrzyskach.
– Dlaczego akurat ten moment?
– Mój ojciec był siatkarzem i kapitanem reprezentacji. Jego największym sukcesem był brązowy medal mistrzostw Europy. Nigdy nie wystąpił na igrzyskach. Samo bycie na tej imprezie i wygranie wcześniej krążka tego samego koloru podczas czempionatu Starego Kontynentu spowodowało, że ja i mój brat byliśmy lepsi od niego. Psycholog wyjaśniła, że w relacji tata-syn dla młodszego z nich kluczem do osiągnięcia dojrzałości i poprawy strony mentalnej jest bycie lepszym niż ojciec. To dlatego wiele młodych ludzi robi to samo, co ich rodzice. W tamtej chwili byliśmy lepsi. Zrobiliśmy coś, czego on nie dokonał. Nie zmienia to faktu, że zdobycie złotego medalu cztery lata później było jak przeskoczenie na drugą stronę tęczy.
– Co znalazł pan po drugiej stronie wspomnianej tęczy?
– Po raz pierwszy mecz o złoto olimpijskie obejrzałem po 15 latach, kiedy świętowaliśmy piętnastolecie tego sukcesu. Zorganizowano wtedy uroczyste obchody, które transmitowano w telewizji. W tamtym czasie pracowałem jako trener reprezentacji Serbii. Po wspomnianym spotkaniu udaliśmy się do Bułgarii na mecz. Otworzyłem artykuł, a w jego dolnej części był link do video trwającego godzinę i siedem minut. Podpisane było ono "Tak właśnie było". Myślałem, że chciano pokazać naszą drogę przez kolejne spotkania. Kliknąłem i okazało się, że było to nagranie całego naszego meczu. Do tamtej pory nie miałeś świadomości, że wygraliśmy w 67 minut!
Zapytałem się przyjaciela, profesora, o to czy to normalne, że nie odtwarzam swoich meczów. Odpowiedział, że jestem człowiekiem, który nie ogląda się za siebie.
– Miał pan moment, w którym pomyślał, że ma już wszystko?
– Jeden bardzo krótki, ale miał on miejsce w Atlancie. Zdobycie brązu było tak przytłaczające i ważne, że nie wiedziałem, co mam robić. Miałem 23 lata i pomyślałem, że jeśli teraz przytrafi mi się kontuzja, pogodzę się z tym. Nie wiedziałem, czego mogę jeszcze oczekiwać od życia. Trwało to krótko. Później koncentrowałem się tylko na tym, co będzie następne. Ostatnio nawet ktoś się mnie zapytał o rekord zwycięstw ZAKSY. W ogóle mnie to nie interesuje. Patrzę tylko na to, co przed nami. Kolejne ligowe mecze, Puchar Polski, następne etapy Ligi Mistrzów. To według mnie klucz do sukcesu – nie skupianie się na tym, co było. Kieruje mną niepowstrzymana chęć do osiągania nowych rzeczy. Na rozmyślanie o sukcesach będzie czas po karierze.
Czasem moje nastawienie prowadzi do nieoczekiwanych sytuacji. Nie wiem na przykład, gdzie znajdują się moje medale. Cały czas zmieniam miasta i miejsca, więc wszystko pogubiłem. (śmiech) To pokazuje, że w ogóle nie oglądam się za siebie. Ciągle chciałem więcej. Dlatego właśnie grałem do czterdziestki.
– Często mówi się, że wielki gracz nie może być wielkim trenerem. Jakim szkoleniowcem chce pan być?
– Tak, to była prawda, ale ostatnio się to zmieniło. Obecnie jest wielu świetnych trenerów, którzy byli wyjątkowymi zawodnikami. Szkoleniowcy muszą być jak nauczyciele – nie tylko wiedzieć wiele, ale również potrafić tę wiedzę przekazać. Niekiedy pyta się mistrza, jak czegoś dokonał. On mówi, że to łatwe. Jest takie dla niego, ale nie potrafi wytłumaczyć jak do tego doszedł.
Nie chcę moim graczom nakazywać obrania drogi, jaką ja wybrałem i robienia tego, co ja robiłem. Niektórzy trenerzy tak pracują, ale to nie mój styl. Gracza trzeba zaakceptować jakim jest i starać się mu pokazać jak on może zrobić coś lepiej. Moją pracą jest uzyskanie najlepszych cech danego zawodnika, a nie zrobienie z niego klona mojej osoby. Recepta na mój sukces nie musi być receptą na sukces kogoś innego.
Czytaj też:
Adam Gorol o ewentualnym powiększeniu PlusLigi: rozgrywki powinny liczyć nie więcej niż czternaście drużyn
Cztery pożegnania z kadrą i samotność. Oskar Kaczmarczyk: dla polskiego środowiska szkoleniowiec to człowiek do kopania
1 - 3
Polska
1 - 3
Brazylia
2 - 3
USA
2 - 3
Dominikana
0 - 3
Włochy
2 - 3
Holandia
3 - 2
Kanada
0 - 3
Japonia
3 - 2
Tajlandia
3 - 2
Serbia
9:30
Francja
11:00
Kuba
13:00
Słowenia
14:30
Argentyna
16:30
Japonia
17:30
Polska
18:00
Iran
21:00
Brazylia
0:30
USA
12:00
Japonia